Jessica Mercedes, jedna z najpopularniejszych influencerek modowych w Polsce, postanowiła zniszczyć, budowaną pieczołowicie latami, swoją markę. Większość obserwujących to, co się ostatnimi tygodniami dzieje dokoła jej linii produktowej Veclaim jest zgodna, że idzie jej to świetnie.
Jessica zaczynała dziesięć lat temu od bloga modowego. Dzisiaj ma milion fanów na Instagramie i kontrakty z międzynarodowymi markami w ręku. Ale wiadomo, reklamowanie cudzego jest fajne z punktu widzenia portfela, ale nie zostawia człowiek niczego po sobie. Dlatego wielu influencerów, po zarobieniu sześciu zer, zaczyna rozglądać się za czymś własnym. Czymś, co zostawi znak na piaskach czasu. Za dziedzictwem. No i wtedy zazwyczaj wszyscy wpadają na pomysł, że trzeba założyć własną markę. W przypadku Jessiki – odzieżową.
Pomysł to może mało odkrywczy, ale często działa. Jasne, pamiętamy historię Arianny Renee aka Arii, która w 2019 zapragnęła mieć swoją linię ubrań ERA. Z 2,6 milionem obserwujących na Instagramie powinno się udać, ale nie wyszło. Nie była w stanie sprzedać 36 koszulek, bo na tyle firma je produkująca oceniła minimalną wartość zamówienia, dla której warto trzymać otwartą linię produkcyjną. No i był płacz, dramat i spore zaskoczenie.
Jessica wystartowała trochę lepiej, jej linia kostiumów kąpielowych MOIESS cieszyła się sporą popularnością, dla niektórych atutem był fakt, że szyte są co prawda z włoskich materiałów, ale za to w Polsce. W dobie fair-trade, ekologii i odpowiedzialnego biznesu to bardzo ważna sprawa, dlatego większość marek niezależnych wytłuszcza ten fakt na wszystkich drukach reklamowych. Metka "Made in Poland" znowu święci triumfy.
Dlatego kolejna marka własna Jessici Mercedes – Veclaim, miała być również robiona od początku do końca w Polsce. Influencerka podkreślała wielokrotnie, że nie chce nigdy szyć tych ubrań w Chinach po to, żeby więcej zarobić. Pieniądze nie są dla niej ważne, liczą się wartości, jakie niesie marka, czego uczy ludzi, i jaki ma stosunek do klienta, i do świata. Z marketingowego punktu widzenia był to pewniak, strzał w dziesiątkę, coś co nie mogło nie wyjść.
"Połączony romantyczny styl boho i minimalizm z wyczuwalną nutą awangardy. Eklektycznie i nieoczywiście. Totalnie w moim stylu", jak głosiła reklama na stronie. No kto by nie chciał kupić czegoś takiego od ulubionej celebrytki? No i ludzie kupowali. Między innymi t-shirty za 200 złotych. Gdy wiemy, że jakaś część tych pieniędzy trafi w ręce polskich szwaczek i szwaczy, lżej przychodzi nam pożegnać się z taką kwotą.
No i nastąpiła wpadka, bo ktoś był leniwy i zapomniał wypruć z niektórych koszulek metki Fruit of the Loom. Chyba wszyscy słyszeli o tej marce. To dość tanie koszulki bez wzorów produkowane w Chinach. Cieszą się dużą popularnością, bo są niezłe jakościowo, przy niewysokiej cenie. Wiele koszulkowni je kupuje, dodaje własne nadruki i sprzedaje klientom końcowym. Sam mam pół szafy tiszertów FOTL z fajnymi nadrukami. No ale nie płaciłem za nie 200 złotych i nikt mi nie reklamował ich, jako koszulek wyprodukowanych w Irlandii czy w Polsce (w zależności od koszulkowni). Od razu wiedziałem, że będę nosić chińską bawełnę, wykonaną w chińskiej fabryce.
Koszulki FOTL kosztują w detalu niewiele. No i zrobiło się niemiło, gdy okazało się, że t-shirt wyceniony na 200 zł, kosztuje w rzeczywistości 13 złotych. To by oczywiście nie było najgorsze, bo wszyscy wiemy, że nie płaci się za ubranie, tylko za wszystko inne, co jest do niego dodane. A więc markę, prestiż, uznanie, podziw, spojrzenia pełne zazdrości, ale też pracę ludzi z łańcucha dostaw, koszt wynajmu powierzchni w galerii handlowej czy płace. Gdyby nie to nieszczęsne "Made in Poland", nikt nie zwróciłby na temat uwagi.
Ale sprawa wypłynęła i trzeba było zarządzić kryzysem. No i to był ten moment, w którym wycena produktu o nazwie "Jessica Mercedes" wypłaszczyła się blisko zera, bo z kryzysem nasza influencerka poradziła sobie nie najlepiej a z każdą kolejną próbą jego gaszenia, było coraz gorzej.
Gdy sprawa wybuchła jej w twarz, zrobiła to, co robi się najczęściej w internecie. Kasowanie niepochlebnych komentarzy, a gdy zrobiło się ich tak dużo, że moderatorzy nie byli w stanie tego ogarnąć, wyłączenie możliwości komentowania. Następnie Jessica wydała oświadczenie, w którym powiedziała, że koszulki FOTL są półproduktami służącymi do stworzenia finalnych ubrań. I nie są żadnym tanim substytutem czy pójściem na skróty, tylko tiszertami z historią i jakością. Poza tym to był test, taki jakby pilotaż. A tak w ogóle, te chińskie ubrania stanowią tylko kilkanaście procent tego, co mają w magazynach.
Jak można się domyślić, tak sformułowane oświadczenie nie spotkało się z przychylnym przyjęciem. Dlatego potem poszły przeprosiny wideo, zrobione w tak zabawnym stylu, że aż trudno uwierzyć, że stworzyła je kobieta, która w internecie zęby zjadła. Ludzie nie uwierzyli w szczerość jej intencji, nawet pomimo tego, że wystąpiła bez makijażu, z podkrążonymi od udawanego płaczu oczami i przemawiała zbolałym tonem. Nie pomogły również zapewnienia, że nie chciała, i że ostatni tydzień ją dojechał. Ale to nie było największe zmartwienie influencerki.
Sprawą tych feralnych ubrań zajął się Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów, który aktualnie czeka na wyjaśnienia ze strony przedsiębiorczyni. Weryfikuje jaka jest skala nieprawidłowości, sprawdza ile osób kupiło te produkty, i kontroluje, na ile Jessica wywiązuje się z deklaracji, że będzie zwracać pieniądze wszystkim wprowadzonym w błąd.
Cała sprawa byłaby kolejnym kryzysem marki, jakich w sumie wiele, gdyby nie kilka rzeczy. Fatalne zarządzanie nim to rzecz normalna, gdy nie korzysta się z pomocy specjalistów, którzy wiedzą jak takie pożary gasić. Nie znam cen, ale myślę, że i tak byłoby taniej od kasacji niedawno stworzonej marki. Drugi problem to podważenie zaufania do innych firm produkujących z hasłem "Made in Poland", a jest ich każdego dnia coraz więcej. No i wreszcie trzecia sprawa, chyba najbardziej delikatna, ale też najważniejsza.
Jessica Mercedes powtarza cały czas, że popełniła błąd, za który przeprasza. No i tutaj rodzi się pewna wątpliwość. Błędem jest przepłacenie za wynajem hali produkcyjnej, ruszenie z marką bez wsparcia ludzi znających się na rzeczy, brak kontroli nad procesem produkcyjnym czy kupno Multipli zamiast Volvo. Natomiast sprzedawanie ludziom chińskich koszulek, przy jednoczesnych deklaracjach, że wszystko jest nasze, polskie, słowiańskie i piastowskie, nazwałbym chyba jednak inaczej. Zamiast eufemistycznego słowa "błąd", zaproponowałbym jednak bardziej prawdziwe "oszustwo". Które na którymś etapie planowania tego biznesu, chcący czy nie, się pojawiło.
Jeżeli chodzi o influencerów, podtrzymuję swoje zdanie, wyrażane wielokrotnie w fantastycznej serii "Janusze startupów". To słowo nie pochodzi od "influence" tylko od "influenza". I im prędzej zobaczymy, że król jest nagi, tym lepiej. Mniej osób się nabierze.
Zrobiliśmy ostatnio odcinek na YT o tym: