Dlaczego Chile mierzy się z protestami na taką skalę

W Chile, mała podwyżka cen biletów metra, spowodowała wybuch niezadowolenia, zamieszki, policję i wojsko na ulicach oraz 1,2 mln ludzi manifestujących na ulicach Santiago. O co właściwie chodzi w tych protestach? Bo przecież nie o drobną podwyżkę. 

6 października ceny biletów metra wzrosły o 30 peso chilijskich (CLP). Niby niewiele, bo to równowartość 16 groszy. Jest to jednak druga podwyżka w tym roku, a w ciągu ostatnich dwóch lat ceny wzrosły już o 90 peso. Aktualnie bilet kosztują 830 peso. Czy to dużo? 

W Santiago nie ma biletów miesięcznych, za każdy przejazd płaci się osobno. Zakładając, że jeździmy wyłącznie do i z pracy, w październiku zapłacilibyśmy 1380 peso więcej. Czyli niecałe 7,50 zł. Miesięczny koszt dwóch przejazdów to 202 złote.

Dalej niewiele. Zwłaszcza, że na papierze, chilijskie pensje prezentują się całkiem nieźle. Pensja minimalna to 301 tys. CLP, średni zarobek wynosi około 550-670 tys. CLP (w zależności od źródeł), czyli między 2,9 a 3,6 tys. zł. Chile jest uznawane za najbezpieczniejszy, najbogatszy i najlepszy do życia kraj w Ameryce Południowej. Co jest więc nie tak? 

Chociaż protesty trwają od trzech tygodni, kolejne rządy pracowały na nie od kilkunastu lat. Kilka tygodnie temu protest przeciwko likwidacji zniżek na transport i wysokim kosztom edukacji na wszystkich szczeblach, rozpoczęli uczniowie liceów. Protesty przeszły w strajki okupacyjne, te przerodziły się w regularne bitwy z policją. Po podwyżkach okazało się, że Santiago ma drugie najdroższe koszty komunikacji miejskiej w Ameryce Płd. W tej chwili średni koszt miesięczny przejazdów stanowi 13,8 proc. pensji minimalnej. 

Obecne demonstracje to pokłosie wszystkich problemów targających Chile. Są to przede wszystkim gigantyczne nierówności społeczne i prywatyzacja wszystkiego. Dzięki temu, najbogatsi bogacą się jeszcze bardziej, klasa średnia tkwi w rozkroku, drżąc o przyszłość, a najbiedniejsi, no cóż, biednieją. 

I z jednej strony mamy jeden z najbogatszych krajów kontynentu, z inflacją pod kontrolą i tanim kredytem, co daje niezłe warunki dla inwestorów. Niestety, kolejne szokowe kuracje gospodarcze, powiększyły nierówności do gigantycznych rozmiarów. Jak wspomniałem, biedni są biedni i gną się pod ciężarem długów, a bogaci mają kraj na własność. 1 proc. najbogatszych obywateli, kontroluje 26,5 proc. majątku kraju, podczas gdy połowa najsłabiej zarabiających mieszkańców, dysponuje 2,1 proc. majątku.

 Według National Statistics Institute of Chile, przy pensji minimalnej na poziomie 301 tys. peso, połowa robotników w kraju zarabia 400 tys. peso lub mniej. Ocenia się, że 1/3 populacji miast żyje w skrajnej biedzie. Problemem jest też fakt, że wiele osób pracujących fizycznie, robi to na czarno, często nie dostając pensji. Jest to problem znany również u nas. 

Dochodzi do tego prawie całkowita prywatyzacja edukacji i służby zdrowia, społeczeństwo jest pozbawione publicznego systemu ubezpieczeń społecznych, największymi fortunami kraju dysponują rodziny związane wcześniej z reżimem Pinocheta, oraz opozycyjne, które miały szczęście uczestniczyć w negocjacjach na temat transformacji gospodarczej kraju. 

Na razie prezydent Pinera zdymisjonował wszystkich ministrów, odwołał godzinę policyjną, zniósł stan wyjątkowy i zapowiada utworzenie nowego rządu. Jednak wątpliwe jest, żeby nowy rząd był w stanie rozwiązać problemy, z którymi kraj zmaga się od 30 lat. 


/
/artykul/5702/dlaczego-chile-mierzy-sie-z-protestami-na-taka-skale

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką Cookies. Możesz samodzielnie określić warunki przechowywania lub dostępu plików cookie w Twojej przeglądarce.